5.  Józef Czapski o obozie w Starobielsku

Wśród żołnierzy naszej Armii na Wschodzie rośnie zaniepokojenie o los naszych oficerów i szeregowych zamkniętych w obozach w Starobielsku, Kozielsku i Ostaszkowie bezpośrednio po kampanii wrześniowej. Po ostatnich wiadomościach niepokój ten przemienia się niemal w tragiczną pewność. Pragnąc uzyskać możliwe pełny obraz tego, co dotąd wiemy o tym dramacie, zwróciliśmy się do b. Jeńca obozu w Starobielsku rotmistrza Józefa Czapskiego z prośbą o podzielenie się posiadanymi wiadomościami z czytelnikami "Orła".
    Co i kiedy Pan Rotmistrz miał wspólnego z obozem w Starobielsku?
Dnia 26 września 1939 r. dostałem się do niewoli rosyjskiej wraz z kadrą 8 pułku ułanów. W Starobielsku osadzony zostałem w początkach października, wyjechałem zaś stamtąd, jako jeden z ostatnich, w maju 1940 r. Los kolegów ze Starobielska, Kozielska i Ostaszkowa interesował mnie oczywiście bardzo. Toteż kiedy w listopadzie 1941 r. otrzymałem zadanie przyjmowania żołnierzy przyjeżdżających do Wojska Polskiego, przeprowadziłem wśród nich ankietę co do losu zaginionych. Zajmowałem się tymi badaniami na rozkaz gen. Andersa do 1 kwietnia 1942 r. Przepytałem w tej sprawie tysiące ludzi. Udało mi się zebrać okruchy wiadomości, które w kwietniu 1942 r. zakomunikowałem min. Kotowi w Kujbyszewie.
    Czy zostały sporządzone ambasadorowi listy zamkniętych w tych obozach?
Wśród uratowanych byli oficerowie, którzy pomagali komendantom obozów w ich zarządzie gospodarczym. Tak na przykład nadzwyczaj cennych wiadomości dostarczył por. Bronisław Młynarski, b. Adiutant starszego obozu w Strobielsku. Dzięki temu udało nam się sporządzić dokładne wykazy jeńców. Ogólna ich liczba w trzech obozach wynosi ponad  15 000 osób, w tym 8 700 oficerów. W samym Starobielsku osadzeni byli prawie wyłącznie oficerowie oraz stu kilkudziesięciu podchorążych. W Ostaszkowie natomiast znajdowali się przeważnie szeregowi z KOP i z Policji Państwowej.
 Byli to wszystko jeńcy wojenni, zabrani do niewoli we wrześniu 1939 r. Z nich wszystkich, jak dotąd, znajduje się na wolności zaledwie 300-400. Około 300 z tych uratowanych przeszło później przez obóz w Gariazowcu, kilkudziesięciu zaś przez więzienia, do których zostali indywidualnie wywiezieni  z Kozielska, Starobielska i Ostaszkowa. Po wywiezieniu jeńców zrobiono w Starobielsku obóz dla zesłańców politycznych, co jest jednak już zupełnie inną sprawą.
    Jak się przedstawiał nastrój psychiczny jeńców w Starobielsku?
Z początku nastrój ten był fatalny. Składały się na to przygnębienie klęską, brak jakichkolwiek wiadomości z Polski, okropne warunki mieszkaniowe. Niektórzy współtowarzysze niedoli nie mogli się powstrzymać do brutalnych sporów. Jeśli dodamy do tego zachowanie się dozorców - otrzymamy niezbyt wesoły obraz życia w obozie.
Jednym z najbardziej przejmujących dla mnie wydarzeń był powrót tej brudnej, zawszonej, zrozpaczonej gromady ludzkiej do człowieczeństwa i życia intelektualnego. Pierwszym wstrząsem był 11 listopada (1939 r.). Byłem obecny na jednym ze zbiorowych nabożeństw, gdy ks. Aleksandrowicz odczytał ze szczęśliwie przewiezionego łacińskiego brewiarza ewangelię o dzieweczce, którą Chrystus wskrzesił. Słowa "nie umarła ale śpi" przyjęte zostały ze zrozumiałym wzruszeniem. Potem odbyła się akademia, na której młody podporucznik deklamował "List z Syberii" Or-Ota, i któryś z wierszy Lechonia.
Wkrótce potem NKWD rozpoczęło pierwsze nocne wywożenia naszych kolegów w nieznanym kierunku. Wywiezieni zostali wówczas por. Kwolek, rtm. Kuczyński i inni. Jedynie o Kwolku doszła na wieść, że umarł na suchoty na dalekiej północy.
Drugim wielkim wydarzeniem w naszym życiu duchownym były święta Bożego Narodzenia. Kiedy pomyślimy, że wszyscy ci ludzie prawie na pewno nie żyją, nawet najmniejsze szczegóły z tych czasów nabierają swoistego, patetycznego zabarwienia. Pamiętam jak dziś długi stół zbity z desek, skradzione gdzieś drzewko, kilka bułeczek i cukierków i cały Starobielsk rozbrzmiewający przez noc kolędami. Władze obozowe były przerażone i nie mogły sobie dać z nami rady. W tym czasie rozpoczęły się po poszczególnych barakach odczyty i w ogóle życie umysłowe zaczęło odżywać.
    Czy może Pan Rotmistrz wymienić jakieś nazwiska w związku z tym "odrodzeniem" Starobielszczan?
Dużą w tym rolę odegrał major Sołtan, szef sztabu gen. Andersa w czasie kampanii wrześniowej. Pochodził z rodziny powstańczej i godnie podtrzymywał tę tradycję. Jako jeden z pierwszych rozpoczął odczyty o kampanii wrześniowej i historii wojen.Do podniesienia ducha przyczynił się również bardzo ks. Aleksandrowicz, nadzwyczaj światły kapłan, wraz ze swoimi współtowarzyszami niedoli pastorem Potockim i rabinem Steinsbergiem. Zostali oni wywiezieni ze Starobielska w przededniu Wigilii Bożego Narodzenia.Sąsiadowałem na pryczy z por. Skwarczyńskim, współredaktorem "Polityki". Zbierał on wokół siebie ekonomistów i zawzięcie dyskutowali nad programem gospodarczym Rzeczypospolitej. Mitera - geolog, stypendysta Rockefellera, z którym się również przyjaźniłem, mówił ciekawie o kosmografii. Tomasz Chęciński, namiętny federalista o świetnej inteligencji politycznej, miał rzadki dar zdobywania sobie przyjaciół i stronników. Iluż ich było, żywym koleżeństwem w przeciągu kilku miesięcy przeobrazili oblicze duchowe obozu. Dr Kołodziejski, wybitny chirurg warszawski, Piotrowicz - historyk krakowski, Karczewski, profesor z Rydzyny... i setki innych, których twarzy zapomnieć nie mogę.
    Jak przedstawiały się warunki życia w Starobielsku?
Warunki te były niewątpliwie o wiele lepsze od tych, w których żyli w "łagrach" zesłańcy polityczni. Jeść dawano mało, ale nie było szczególnie dotkliwego głodu. O ile chodzi o pomieszczenie, najgorzej było w tzw. "Cyrku". Była to dawna cerkiew. Mieszkało w niej około 1000 ludzi. Prycze ustawione były w 5 pięter. Ponieważ było bardzo ciasno, potrzeba było cudów zręczności, by nie spaść spod kopuły na ziemię. Ja spałem w baraku na rogu ulicy Lwowskiej i Norwida. Nazywaliśmy w ten sposób korytarze między pryczami. Poza tym była w obozie malutka biblioteka, zawierająca jedynie książki rosyjskie. Nie zaspokajała ona nawet setnej części wymagań. Badania odbywały się na ogół bez znęcania się fizycznego, zdarzało się co najwyżej, że pytano kogoś bez przerwy przez trzy dni i noce.
 
    Jak wyglądało wywożenie Panów ze Strobielska?
Najpierw władze puszczały uporczywe pogłoski, że zostaniemy oddani Niemcom. Później pojawiły się słuchy, że mamy być przewiezieni przez Rumunię i Grecję do armii polskiej we Francji. Władze sowieckie usilnie współdziałały w szerzeniu tych wieści. Dochodziło do tego, że budzono nas w nocy i pytano, kto zna języki krajów bałkańskich... Pewnego dnia znowu jeden z jeńców znalazł marszrutę, rzekomo naszą, na kratce papieru. Prowadziła przez Bendery (Besarabia) do Grecji. Oczywiście, podrzucono ją naumyślnie.
    Czy jednak w pogłoskach tych nie było nic prawdy?
O ile chodzi o wydanie nas Niemcom, to niewątpliwie coś w tym tkwiło. Wiem na przykład, że moje dwie siostry i żona dr. Kołodziejskiego spędziły z ramienia Czerwonego Krzyża kilka tygodni na granicy z tysiącami paczek oczekując naszego przybycia. Polecenie tego wyjazdu otrzymały niewątpliwie w porozumieniu z władzami niemieckimi.

    Z kogo składała się grupa, z którą Pana wywieziono?

Jak zaznaczyłem, była to jedna z ostatnich grup. Po naszym wyjeździe prawie nikt już nie pozostał w Starobielsku. Składała się ona z kilkunastu oficerów. Nasuwa się pytanie, na podstawie jakiego kryterium zostali oni wybrani. Zastanawiałem się często nad tym pytaniem i przyszedłem do przekonania, że nie było żadnej wyraźnej podstawy politycznej czy innej, aby uratować życie 70  oficerom, których ze Starobielska przewieziono do Griazowca. Jedynym kryterium była tu zupełna dowolność, która robi wrażenie przypadku. Była tam cała gama stopni i przekonań, od generała Wołkowickiego do szeregowca, od ludzi, którzy zrobili sobie "krasny ugołok" do skrajnych zwolenników ONR.
Ze Starobielska zostaliśmy wywiezieni "stołypinkami" do Pawliszczewa Boru, koło Smoleńska, a następnie do Griazowca, gdzie spotkaliśmy paruset kolegów z Kozielska i Ostaszkowa. Z Griazowca zostaliśmy zwolnieni po "amnestii".
    Jakie wskazówki co do losu jeńców z tych obozów dają informacje zebrane przez Pana po uwolnieniu?
Długo by o tym mówić, a jednocześnie tak niewiele. Pierwsze wiadomości wskazywałyby na Ziemię Franciszka Józefa. Tak na przykład szef NKWD w Czkłakowie, którego o to pytałem, potwierdził, że jeńcy Starobielska znajdowali się w porcie Dudinka u ujścia Jeniseju. Jest to port, z którego wyjeżdża się na Ziemię Franciszka Józefa.
Wszystkie te informacje miały jednak niepewny charakter. Przeciw tej koncepcji przemawia także okoliczność, że kiedy odwiedziłem szefa obozów koncentracyjnych w całym ZSRR gen. Nasietkina, ten ostatni nie chciał mi wprawdzie nic powiedzieć, ale za jego plecami wisiała ogromna mapa, na której wyrysowane były wszystkie "łagry" na terenie całego Związku - ani jednego nie było na Ziemi Franciszka Józefa.
    Jakie jeszcze wiadomości doszły Pana w sprawie Starobielszczan, Kozielszczan i Ostaszkowców?
Między wypuszczeniem mnie z obozu i wyjściem naszej armii z ZSRR objechałem wszystkie możliwe urzędy, o których można było przypuścić, że coś wiedzą o losie moich współtowarzyszy. Nic pewnego nie mogłem się dowiedzieć. Dotarłem również do gen. Rajchmana, jednego z wyższych dygnitarzy NKWD w Moskwie. Przyjął mnie z początku z chłodną uprzejmością i obiecał sprawę wyświetlić. W kilka dni później zatelefonował jednak, że wyjeżdża i nie będzie się mógł ze mną zobaczyć. Radził zwrócić się do Wyszyńskiego (wicekomisarz spraw zagranicznych ZSRR), który ma akta tej sprawy. Do Wyszyńskiego zwracał się jednak uprzednio osiem razy ambasador Kot - bezskutecznie.
    Jakie było stanowisko Stalina w tej sprawie?
Stalin indagowany najpierw przez ambasadora RP przyjął z wielkim oburzeniem do wiadomości, że są jeszcze Polacy nie wypuszczeni na wolność. Potem dodał, że "amnestia" odnosi się absolutnie do wszystkich i zatelefonował do NKWD z rozkazem natychmiastowego wykonania tej decyzji. Powtórnie Stalin został zainterpelowany w tej sprawie na Kremlu, przez gen. Andersa, w czasie wizyty gen. Sikorskiego. Najwyższy czynnik rosyjski wyraził przypuszczenie, że nasi oficerowie uciekli do Mandżurii. Otrzymał na to odpowiedź gen. Andersa, że zbyt dobrze zna on organizację NKWD, aby mógł to brać poważnie pod uwagę. Stalin uśmiechnął się na ten komplement i zapewnił, że jeżeli są jeszcze jacyś ludzie, którzy bezprawnie zatrzymują Polaków w obozach, to on tych ludzi będzie "łamał" ("my budiem ich łomat"). Cała sprawa na tym utknęła.
    Jakie są końcowe wnioski Pana Rotmistrza?
Wszelkie produkty niemieckiej propagandy przyjmować musimy ze zrozumiałą ostrożnością. Jednakże szczegółowość informacji, zgoda władz niemieckich na zbadanie sprawy przez delegację Międzynarodowego Czerwonego Krzyża, ogólnikowe zaprzeczenie sowieckie, a przede wszystkim brak wieści o zaginionych przez całe trzy lata nie pozwalają na optymizm. Z ostatecznym sądem wypada zaczekać na wyniki prac wspomnianej komisji Czerwonego Krzyża. W każdym razie nie mogą one służyć za usprawiedliwienie terroru niemieckiego, tak samo, jak  barbarzyństwa niemieckie nie mogą łagodzić naszego sądu o tragedii kozielsko-starobielskiej-ostaszkowskiej.

"Orzeł Biały", nr 16/55, 1943 r.

* * *

(...) Dowieziono nas do Starobiełska w początkach października. Leżał już gęsty śnieg. Otoczono nas psami policyjnymi i prowadzono przez rozmokły śnieg po ubogich ulicach, między miejskimi domami, bied­nymi, słomą krytymi glinianymi chatami. Jakiś chłopak wyskoczył, dał nam szybko kawon do ręki i uciekł. Patrzały na nas przez za­mknięte niskie okna twarze kobiet i mężczyzn, uważne, współczujące. Przypominam sobie zniszczoną twarz jednej z nich - siwowłosa, bar­dzo smutna, patrzała na nas przez okulary rozumnymi, smutnymi oczami. Potem się dowiedziałem, że właśnie do Starobielska zesłano dużo inteligencji rosyjskiej z wielkich miast na posielenije

Większość przyjezdnych pomieszczono w gmachach poklasztornych na terenie przyszłego obozu, część zaś, której nie udało się upchać (byłem wśród nich), w jakimś urzędzie czy więzieniu w środku miasta.

Trzymano nas tam kilkuset na otoczonym murami podwórzu, w czterech malutkich klitkach i w wielkiej wozowni, w której były ustawione dziwne stare landary, a cała podłoga była zasypana strzępa­mi brudnych papierów, książek, pism z jakiejś zniszczonej biblioteki. W jednej ze ścian wozowni była wielka, wybita kulami jama na wyso­kości głowy stojącego człowieka. Opowiadano nam, że tam właśnie w 1917 r. rozstrzeliwano burżujów; podobną wystrzeloną jamę widzia­łem w murze otaczającym klasztor starobielski. Tam ponoć rozstrzeli­wano zakonnice z tamtejszego zakonu żeńskiego. Te papiery rozsypa­ne na podłodze wozowni były dla nas wprost ratunkiem, bo w nocy był mróz i spać było trudno. Ja z kolegami z pułku nauczyłem się układać według specjalnego systemu, tak ściśnięci jedni przy drugich, że jeden koc mógł wystarczyć na trzech. Na wierzch zaś tego koca sypaliśmy jeszcze papiery, które nas chroniły od mrozu. Niemniej jed­nak nie potrafiłem wytrzymać tej temperatury już mroźnej , i przecis­nąłem się do jednej z zapchanych klitek, gdzie żarły nas na zmianę wszy, gdzie było tak ciasno, że siedząc skulonym, nie można było się ruszyć, ale gdzie przynajmniej było ciepło. (...).

Po jakimś tygodniu przerzucono mnie do właściwego obozu; był to obszar w przybliżeniu 10-15 hektarowy. Stała tam wielka cerkiew z obłamanymi krzyżami, wówczas używana jako spichlerz do pszeni­cy. W naszej obecności do tej cerkwi zwożono z całej okolicy setki wozów pszenicy, a w przeciągu zimy wywieziono cały zapas, jak nam wówczas mówiono, do Niemiec. Była i druga cerkiew, mniejsza, zapeł­niona aż po szczyt piętrami prycz i zapchana jeńcami. Poza tym był szereg budynków poklasztornych, gdzie wówczas jeszcze tysiące prze­pływających przez Starobielsk jeńców mieszkało i spało na gołej ziemi, na pryczach, na korytarzach, wszędzie.

Dopiero w końcu października wywieziono stamtąd 5000 szerego­wych, pozostawiając prawie wyłącznie oficerów, kilkudziesięciu pod­chorążych oraz kilkudziesięciu cywilnych.

Spędzone tu zostały w tę przedwczesną śnieżną i mroźną jesień ty­siące ludzi oberwanych i zawszonych. Nie było mowy z początku, by wszyscy mogli mieszkać pod dachem. Porozstawiano w tymże Starobielsku namioty.

Przez pierwsze tygodnie nie były zorganizowane elementarnie ani łaźnie, ani odwszalnie, ani wystarczające odżywianie.

Za to wszędzie na podwórzach, nawet w łaźni, poustawiano marne głośniki radiowe, które od rana do nocy ryczały, chrypiały jak w całej Rosji "kawałki" propagandowe, antypolskie, przeplatane... Chopi­nem. (Nawet przez podłe radio nagły strzęp etiudy, nokturnu czy so­naty olśniewał i wzruszał.)

Jedyna łaźnia miejska nie mogła wystarczyć tysiącom ludzi. Ubra­nia oddawano do odwszalni, w której temperatura była niewystarczająca; wracały one nieraz z większą ilością wszy niż w chwili oddawania tych ubrań do dezynfekcji. Pamiętam kolegów, którzy jak o łaskę prosili, by pozwolono im wepchnąć się jak psom pod pryczę, bo to było jeszcze jedyne miejsce wolne, inaczej musieliby nocować na chłodzie.(...).  

Wszyscy przechodziliśmy przez liczne, przeważnie nocne, badania, bardzo różne w natężeniu i formie. Próby szantażu, nawet przekupy­wania, były na porządku dziennym. Styl badania był nadzwyczaj róż­nolity, od uprzejmego indagowania o wojskowe poglądy na ówczesną sytuację militarną przez przybyłych z Moskwy wyższych urzędników NKWD, aż do badań, które trwały trzy doby z rzędu, prawie bez odpoczynku, do rozczulania się "ach, biedna wasza młoda żona nigdy już was więcej nie zobaczy, jeżeli nie powiecie... jeżeli nie zobowiążecie się..." O ile wiem, podczas badań w Starobielsku nie bito i nie katowa­no jak w więzieniach we Lwowie, w Kijowie, w Moskwie i w tylu innych miejscach. (...).

We wszystkich obozach, w których przebywaliśmy, ze wszystkich stron, pomimo zakazu, zbiegały się do nas psy i każdy barak miał przynajmniej jednego ukochanego psa. Psy te jakby się zmówiły, nie uczone przez nikogo pałały dziwną nienawiścią do naszych opiekunów enkawudystów i szczekały zajadle, jak tylko się który z nich przybliżał do baraków, zawsze w czas nas ostrzegając.

W Starobielsku mieliśmy kudłatego czarnego psa wśród bardzo licz­nej zgrai naszych przyjaciół. Jeden z enkawudystów kopnął go pew­nego razu tak silnie, że mu złamał nogę. Świetny chirurg warszawski, Levitoux, wziął go w opiekę, założył mu szynę i psu nogę wyleczył całkowicie. Bolszewicy zwrócili mu uwagę, że jest dziś wojna i nie czas zajmować się takimi głupstwami, ale Levitoux nie dał się zbić z tropu i starał się nawet im tłumaczyć, że i psu należy się opieka.

Potem, już w Griazowcu, mieliśmy wielkiego brązowego psa, łagod­nego przyjaciela nas wszystkich. Pewnego razu spał pod pryczą w chwili, gdy wchodził do nas komendant obozu, Wołkow. (Z twarzy uderzająco przypominał Wielkiego Księcia Konstantego.) Zbudzony pies z gwałtownym szczekaniem wyskoczył spod pryczy i bardzo prze­straszył naszego "wielkiego księcia". Tegoż samego dnia zabrano nam psa. Cała sfora enkawudystów musiała go szukać, bośmy go tak ukry­li. Znalezionego zawleczono na długiej lince ku domowi komendanta.

Po trzech dniach wychodząc "na robotę", koledzy zobaczyli na śniegu uwiązane do słupa przy drutach zwłoki naszego psa, w wielkiej kałuży krwi. Był dosłownie zmasakrowany uderzeniami kijów (wido­cznie szkoda było kuli dla psa). Nie pamiętam, by coś w obozie do­prowadziło nas wszystkich do takiego wzburzenia, chociaż przecie każdy z nas już wówczas widział i przeżył wiele. (...).

Należy stwierdzić, że:
        1) Pogłoski, meldunki o tym, jakoby nasi koledzy ze Starobielska Nr 1, Kozielska Nr 1 i Ostaszkowa znajdować się mieli w dalekich obozach ZSRR, były zawsze z trzeciej ręki, ogólnikowe, niepewne, niemożliwe do sprawdzenia.
        2) Od kwietnia 1940 r., to znaczy od chwili rozładowania tych obozów, nie doszedł do kraju, do rodzin, ani później do nas, do Armii, ani jeden bezpośredni znak życia od jednego chociażby z naszych zaginionych kolegów.
        3) Że w roku formowania Armii Polskiej w ZSRR (1941--1942), kiedy spływali do nas Polacy, młodzi i starzy, z najdalszych granic Rosji sowieckiej, z Komi, z Nowej Ziemi, z Workuty, Norylska, Koły­my czy granicy chińskiej, nie wrócił z nich ani jeden.

"Wspomnienia Starobielskie" ( fragmenty), Oddział Kultury i Prasy II Korpusu 1944

<< Starobielsk