6.
Starobielski klasztor Trójcy Świętej
Klasztor, do którego
przywiedziono jeńców wojennych, był zbudowany za pieniądze pułkownika
Bylicza, uczestnika wojny krymskiej. Umierając od ran, sławny potomek
znakomitego rodu kozaków słobodskich zapisał w testamencie, aby przekazać
jego ziemię w mieście Starobielsku dla gubernii charkowskiej, celem
wybudowania schroniska dla dzieci, których rodzice zginęli w czasie
rosyjsko-tureckiej wojny. Wdowa po pułkowniku została pierwszą przełożoną
klasztoru. W 1862 r. została wybudowana i poświęcona cerkiem pod wezwaniem Trójcy
Świętej, zaczęła także istnieć żeńska wspólnota. W 1870 r., za zgodą
synodu, wspólnotę oraz ochronkę, w której znajdowały się dzieci od 5 do 14
roku życia, podniesiono do rangi klasztoru żeńskiego. W ciągu pięćdziesięciu
lat istnienia klasztor stał się dość znany w świecie prawosławnym. Oprócz
swoich podstawowych funkcji zajmował się także działalnością gospodarczą.
Klasztor miał cegielnię oraz pracownię, w której zakonnice wykonywały hafty
złotem i srebrem.
Ołtarz
cerkwi ozdabiały ikony starogreckiego malarstwa, które były przywiezione do
Starobielska z Grecji. W klasztorze działały dwa chóry. Ofiary na rzecz
klasztoru pochodziły od kupców, chłopów a także od utytułowanych osób.
Jedna z legend klasztoru jest związana z carską rodziną Romanowów.
W
przededniu zamknięcia klasztoru w 1920 r. zjawiła się nowa mniszka. W świecie
była ona jakoby córką (prawowitą) cara Aleksandra III, siostrą ostatniego
rosyjskiego imperatora Mikołaja I, żoną księcia Świętopełka Mirskiego i
księżną Romanową. Przyjęła imię zakonne Aleksandra.
Siostra
Aleksandra pomyślnie przeżyła zamknięcie klasztoru (14 grudnia starobielski partyjny komitet społeczny przejął klasztor a
zakonnice rozesłał do okolicznych wiosek), pozostała w Samym Starobielsku i
przetrwała nie tylko okres głodu, ale i przedwojennych represji, niemiecką
okupację i „spoczęła w Panu” w 1948 r. Nie można twierdzić, jakoby
siostrą Aleksandrą nie interesowały się odpowiednie organa miejscowe i
gubernialne. Chociażby leningradzkie, moskiewskie WCK-OGU-NKWD niejednokrotnie
niepokoiło byłą zakonnicę, ale za każdym razem wracała do Starobielska żywa
i bez żadnej szkody. Wierzący uważali, że łaska Boża spoczęła na niej i
chroni ją od wszelkich napaści, materialiści zaś szeptali, że rozmawiała
ze Stalinem i on rozkazał, aby jej nie ruszać. Podczas wojny siostra
Aleksandra uratowała od wywiezienia do Niemiec dziesięcioro młodych mieszkańców
Starobielska, uratowała także od rozstrzelania i głodowej śmierci wielu jeńców
czerwonoarmistów. Obóz koncentracyjny znajdował się w murach jej
macierzystego klasztoru. Niemiecki komendant sprzyjał krewnej cesarza Wilhelma
(Mikołaj II i Wilhelm II byli kuzynami).
Aleksandra
została pochowana na miejscowym cmentarzu a legendy pozostały żywe. W roku
1990, dzięki badaniom dziennikarza „Gazety Robotniczej” J. Safonowa stało
się jasne, że starobielska księżna Aleksandra nie ma żadnego związku z
dynastią Romanowów a w Starobielski odprawili Panichidę i na grobie ustawili
krzyż z napisem „Tu spoczywają proch wielkiej księżnej Aleksandry
Romanowowej”.
J.
Safonow, badając archiwa, stwierdził, ż e w smutnych latach wojny domowej w
czasie największego wstrząsu, wywołanego przez ucisk, pojawiła się samozwańcza
księżniczka. Ile ich też będzie potem w Rosji i za granicą... Za granicą -
było bardziej bezpiecznie i wygodnie. A tu na wieniec cierniowy a nie na laury
sama się przemieniła. O tym też świadczą sprawozdania WUK, świadczą one o
tym, że „księżna” nie znała herbów rodowych, ani Świętopełka a i w
genealogi też się myliła. Kim była, skąd pochodziła – tego nawet NKWD
nie udało się ustalić.
Jest
jeszcze jedna opowieść związana z surowymi latami wojny domowej. Gdy w 1920
r. kolejny raz okazało się wyjęty spod sowieckiego prawa i kolejny raz
raniony Nestor Machno poprzez niespodziewany atak wyparł czerwonych ze
Starobielska, nie zwracając uwagi na zaciskający się wokół pierścień pościgu,
pozwolił swoim żołnierzom na trzy dni odpoczynku i nie tylko wyleczył ranę
– ale jak mówili ludzie starsi – ale także schował kasę i skarb: w
piwnicach klasztoru lub gdzieś w okolicach. Jest, być może , jakaś część
prawdy w tych zdarzeniach. Machno to nie Kudria-rozbójnik, zakopujący skarb.
Do Rumunii udało mu się przedrzeć bez żadnych „pakunków”. Umarł w Paryżu
w strasznej biedzie. Jednak na
utrzymanie jego powstańczej armii pieniądze były potrzebne. Ale jednak,
pomimo dużej manewrowości jego oddziału, zakładane były kryjówki z bronią,
żywnością, pieniędzmi. Było to w warunkach wojny partyzanckiej. Nestor
Machno spędził cztery lata z białymi i czerwonymi, z Niemcami i Francuzami.
Klasztor,
za czasów władzy sowieckiej, wykorzystywane był „racjonalnie”. Początkowo
wysokie mury klasztoru przyjęły kolonię pracy dla niepełnoletnich przestępców
(podobnie było w klasztorze Makarenkowskim w gubernialnym Charkowie), następnie
w latach 1939-1941 znajdował się tam obóz dla polskich jeńców
wojennych. Tajemnica ich śmierci została wyjaśniona dopiero w 1991 r. Zostali
oni w 1941 r. wywiezieni i rozstrzelani pod Charkowem. W latach 1942-1943 był
obóz niemiecki dla jeńców wojennych z Armii Czerwonej. Po wojnie w murach
klasztoru znajdował się wydział zakładu budowlanego. W końcu, w 1992 r.
klasztor został zwrócony wierzącym. Nie zmniejszyła się liczba
„tajemnic” z nim związanych. W Starobielsku zaczęto mówić o podziemnych
lochach, zamurowanych przed oddaniem klasztoru.
„W
maleńkich pomieszczeniach klasztoru stłoczyli nas jak śledzie w beczce.
Powiedzieli nam, że właśnie tu w 1917 roku rozstrzeliwano burżujów i
zakonnice, pokazali także zagłębienie w klasztornym murze.
Jednym
żołnierskim kocem okrywało się trzech jeńców. Zima 1939-1940 była
niezwykle sroga. Doszło do tego, że do okrywania się używano papierowe śmieci.
Dokuczały wszy, siedzieć było można jedynie na gołej podłodze. Nie było
łaźni ani dezynfekcji. Żywności nie wystarczało. Za to były „kołchoźniki”
(radio). Zawsze przez nie opowiadano, jak to źle jest w Polsce a jak dobrze w
Rosji. Puszczano także muzykę Szopena.
Zwróciłem
uwagę na to, jak wielu było w mieście ludzi głodnych, wycieńczonych (1940
r.) i wtedy nasze wyżywienie okazało się "carskim", a mieszkańcy miasta
starali się na wszelki sposób zdobyć u nas chleb. Dziwiliśmy się, że w tym
„kraju pszenicy” brakowało chleba”. J. Czapski.
Ze
wspomnień starobielszczan:
1. O.A. Skiba
(ul. Lenina 6, urodzona w 1929 r.).
Kto prowadził prace przy rozkopywaniu polskich
mogił, celem ponownego pochówku na cmentarzu Umirowskim, tego nie wiadomo.
Wiadomo, że trzech mężczyzn, w wieku od 30 do 40 lat – prawdopodobnie
Polacy. Wydobywali na powierzchnię ciała, układali je w małe trumny i
wywozili na cmentarz Umirowski celem ponownego pochowania. Także O.A Skiba
wskazała dokładnie miejsce pierwotnego pochówku Polaków. (patrz schemat).
2. S.I.
Paraszenko (ul. Proletariacka 46a, urodzona w 1923 r.). Na początku do Polaków
traktowali dobrze, świadczy o tym fakt, że ukraińskie dziewczęta stale
znajdowały się przy Polakach. Mówiła też o tym, że wtedy oni razem tańczyli,
jedli.
Student Ługańskiego Instytutu Spraw wewnętrznych I.N. Czesałow
przeprowadził 4 maja 2000 r. rozmowę z Klarą K. Lenową. Na początku rozmowy
opowiedziała o tym, w jaki sposób Polacy znaleźli się u nas w Starobielsku w
1939 r. Nie nazywano ich wtedy jeńcami wojennymi, byli traktowani dość
humanitarnie a nasi ludzie odnosili się do nich życzliwie. Bywały przypadki,
że zimą ludzie przynosili Polakom jedzenie i ciepłą odzież. Mieszkali oni w
różnych miejscach. Szeregowych żołnierzy umieszczono w żeńskich
klasztorze; pułkownicy razem z profesorami mieszkali w domach po kilkoro ludzi.
Generałowie, wśród nich Sikorski, mieszkali w oddzielnych domach, tam też
obsługiwano ich na wysokim poziomie; niektórzy z nich mieli swoje samochody,
swoją służbę, mogli swobodnie poruszać się po mieście z bronią.
Oczywiście
tym żołnierzom, którzy znosili ciężary życia w klasztorze, wcale nie było
słodko. Spali na słomianych siennikach. Nie wszyscy zdołali przetrwać surową
zimę. Wielu umarło na tyfus, a dokładnie 48 Polaków, którzy teraz są
pochowani na cmentarzu. Niektóre dane, na podstawie zapytania, otrzymała Klara
Lenowa z archiwum w Leniengradzie.
Opowiadała
też o rozstrzeliwaniach. We wszystkich źródłach mówi
się, że jeńców rozstrzeliwano w Katyniu, ale ta kobieta twierdzi, że
były także przypadki rozstrzeliwania w Starobielsku. W trakcie rozmowy, Klara
Konstantynowna opowiadała, że pewnego razu przyjechała do miasta grupa Polaków,
były to rodziny jeńców wojennych. Ona była przewodnikiem, pokazywała im te
miejsca, gdzie mieszkali polscy jeńcy. Gdy weszli do klasztoru żeńskiego,
zupełnie przypadkiem, przy oglądaniu, natknęli się na wyskrobane napisy w języku
polskim.
Dnia
6 maja 2000 roku Czesałow przeprowadził rozmowę z I.E. Miroszniczenko. Mówił,
że polscy jeńcy wojenni mieszkali na równi z mieszkańcami Starobielska (według
jego słów, było to podobne do kurortu). Nie nazywał ich trż jeńcami
wojennymi, ponieważ prowadzili swobodne życie: chodzili dokąd chcieli. Nie
pracowali. Wybudowali dla siebie 8 boisk piłkarskich, gdzie spędzali swój
wolny czas. Przebywali razem z ludźmi, czasami dochodziło do tego, że młodzi
Polacy zaczynali po prostu mieszkać z samotnymi kobietami. Listy przychodziły
do Polaków codziennie razem z przesyłkami i przekazami pieniężnymi z domu.
Każdego ranka Polacy zamawiali na rynku świeże produkty dobrej jakości.
Zasadniczo nie pracowali, ale były przypadki, że sami pomagali miejscowym
kobietom.
Prowadzali
Polaków do łaźni miejskiej. Ktoś opowiadał Miroszniczence, że gdy Polacy
szli do łaźni to wtedy niektóre „pacany” dla zabawy rzucały w nich
kamieniami, Polacy też dokładnie tak rozumieli to ich zachowanie. Odnośnie
rozstrzeliwań twierdzi, że u nas nie zabito ani jednego Polaka. Na tyfus zmarło
48 ludzi. W trakcie rozmowy mówił też o faktach zasłyszanych od innych
ludzi. Miał kiedyś starego znajomego (już nie żyje), który pracował na
„spec automobilu”, na którym przewoził jeńców do eszelonu. Spotykając
się z konwojentami, dowiedział się, że niektórzy Polacy nie dojeżdżali żywi
do Katynia. Oczywiście to wszystko było poza granicami Starobielska. Zapoznając
się z historią trzech obozów: Starobielskiego, Kozielskiego i Ostaszkowskiego,
twierdzi on, że w Starobielsku był najbardziej humanitarny obóz.
Student
ŁIWD S.W. Kosogorow przeprowadził rozmowę z F.A. Gawriłowną (urodzona w
1920 r.). Podczas pobytu Polaków w Starobielsku mieszkała przy ul. Rubieżnoj,
teraz mieszka przy ul. Trudowoj 36.
Pozostała
o Polakach dobra opinia. Według jej słów, przetrzymywani byli w klasztorze,
teren klasztoru od strony ul. Trudowoj był ogrodzony metalową siatką wysokości
ok. 1,5 m. Na wierzchu znajdował się drut kolczasty. Według jej słów, uwięzieni
Polacy zawsze starali się utrzymywać bardzo dobre stosunki z Ukraińcami, usiłowali
wymieniać swoje rzeczy na produkty żywnościowe, albo tak po prostu prosili o
prosili o żywność. Mieszkańcy Starobielska okazywali im pomoc na miarę
swoich możliwości: przynosili; przynosili produkty żywnościowe i odzież.
Prowadziła
rozgraniczenie pomiędzy współczesnym pokoleniem – i tu zatrzymajmy się –
a polskimi więźniami, uważając ich zawsze za ludzi życzliwych i
serdecznych. Pomagali nie tylko swoim, ale i ludności ukraińskiej, dokarmiali
ukraińskie dzieci sucharami.
„Wszyscy zdrowi,
niezależnie od rangi, czy też pogody, pracowali jako tragarze na stacji
kolejowej, w odległości około trzech kilometrów od klasztoru. W przeżyciu
dopomagał wiara w Boga. Kapelani wojskowi prowadzili potajemnie swoją
duszpasterską pracę, mogliśmy komunikować okruszyną chleba, mogliśmy się
spowiadać podczas spacerów i modlić się przed snem. Pomagały nam książki,
głośne czytanie Mickiewicza i Sienkiewicza. Nikt z uczestników naszych
starobielskich wieczorów literackich, oprócz mnie, nie przeżył.
Pomagali nam
lekarze. Pragnę wspomnieć doktora Dadeja, pediatrę z Zakopanego, który wraz
z Uniwersytetem Jagiellońskim kilka lat przed wojną otworzył sanatorium dla
najbiedniejszych dzieci, chorych na gruźlicę. Opowiadał, że jeden z
sowieckich profesorów odwiedziwszy sanatorium powiedział: chciałbym to
wszystko zawieźć do ZSRR”. Dadej został rozstrzelany w Charkowie.
Według słów Józefa
Czapskiego, warunki były niewątpliwie lepsze od tych, w jakich żyli więźniowie
polityczni. Jeść dawali mało, ale nie było głodu. Jeśli chodzi o
pomieszczenia – to najciaśniej było w cerkwi. Była to dziwna cerkiew.
„Mieszkało w niej 1.000 ludzi. Ławki były ustawione w pięć pięter. Było
bardzo ciasno. Trzeba było prawie cudu, aby nie upaść spod kopuły na ziemię.
Spałem w baraku przy skrzyżowaniu ulic: Lwowskiej i Norwida. Tak nazywaliśmy
przejście pomiędzy narami. W obozie była też maleńka biblioteczka, w której
były tylko książki rosyjskie. Nie odpowiadała więc ona zapotrzebowaniom”.
W dniu ewakuacji 5
kwietnia 1940 r. w obozie Starobielskim znajdowało się 2.900 ludzi (według
innych danych – 3.820). Oficerów wyprowadzano z klasztoru niedużymi
partiami, konwojowano ich ok. 2 km do stacji kolejowej, ładowali ich do
ogrzewanych wagonów towarowych i przekazywali do dyspozycji charkowskiego NKWD.
„Z wszystkich jeńców tylko 79 udało się uratować od tej krwawej rzezi; ja
jestem jednym z nich. Inni przepadli bez śladu, pomimo niejednokrotnych i
natarczywych prób, które od tamtego czasu podejmowaliśmy, żeby dowiedzieć
się o tym, gdzie się znajdują”. J. Czapski.
Na podstawie
postanowienia GKO od 16 sierpnia 1941 roku polecono NKWD, aby przy uwalnianiu z
obozów i więzień byłych polskich jeńców wojennych i internowanych, wydawać
im jednorazową pomoc pieniężna w następującej wysokości: generałom –
10.000, pułkownikom – 5.000, podpułkownikom i majorom – 3.000, pozostałym
oficerom – 2.000, młodszym dowódcom i żołnierzom szeregowym – 500 rubli.
W całości na ten cel przewidziano 15 milionów rubli.
J. Czapski:
„Wyjechałem ze Starobielska 12 maja z grupą 16 ludzi. Na suficie i ścianach
wagonu znajdowały się napisy: musimy wysiąść w okolicach Smoleńska, kierują
nas do Smoleńska. Podczas długiej podróży przez Charków i Tułę przybyliśmy
do Smolenska. Umieścili nas w obozie, który znajdował się w dużym lesie.
Nazywał się Pawliszczew Bor a otoczony był pięknymi drzewami. Tam spotkaliśmy
200 towarzyszy ze Smoleńska, 120 z Ostaszkowa i 63 ze Starobielska. Pozostali
byli ewakuowani stamtąd 25 kwietnia niezależnie od ostatniej grupy
transportowej. Wtedy wydano surowy rozkaz, aby trzymać się zawsze z dala od
innych, aż nastąpi ewakuacja w specjalnych warunkach. Ta grupa w liczbie 63 osób
plus nas 16, oraz około 10 oficerów ewakuowanych zimą – to wszystko, co
pozostało z 4.000 jeńców wojennych ze Starobielska... W obozie Pawliszczew Bor
było nas, w przybliżeniu, 400 osób. Po kilku tygodniach przewieziono nas do
Griazowca, gdzie przetrzymali nas do września 1941 r.”.
Gdy małą część
(79 ludzi z obozu w Starobielsku) znalazła się w obozie Pawliszczew Bor
(warunki przetrzymywania były tam znacznie lżejsze aniżeli w Kozielsku. W
pomieszczeniach znajdowało się po 10 ludzi, były prawdziwe łóżka i pościel...
Tu przywieziono więźniów z obozu w Ostaszkowie. O losie większej części więźniów
nikt się nawet nie domyślał: to, że polepszono warunki bytowe – było
dobrym znakiem), a więc w obozie w Griazowcu pod Wołogdą stało się zrozumiałe,
że Polska i Francja są nieosiągalne, a korespondencja pozostaje bez
odpowiedzi. Ci, którzy powrócili ze Starobielska domyślali się, co my
odganialiśmy od siebie: wasi towarzysze broni już nie żyją. Jeszcze w lutym
zaproponowano oficerom w obozie, aby odpowiedzieli na pytanie: gdzie chcielibyście
wrócić? Do Ojczyzny, do krajów neutralnych, czy zostać w ZSRR – takie były
warianty odpowiedzi. Niektórzy z oficerów rezerwy pisali też następujące oświadczenia:
‘po likwidacji obozu proszę pozostawić mnie w ZSRR”... nie wysyłajcie
mnie do jakiegoś innego kraju. Jestem lekarzem, pracownikiem medycznym, żyję
w kraju kapitalistycznym, widziałem całą niesprawiedliwość ustroju, widziałem
straszne życie biednych ludzi i dlatego zawsze z sympatią odnosiłem się do
ruchu komunistycznego... Marzyłem o życiu w warunkach wolnego socjalistycznego
państwa, w którym nie istnieje nacjonalistyczny ucisk, który ja, jako Żyd,
zawsze odczuwałem. J.W. Tonenbaum.
Dwa transporty z
obozu w Starobielsku (2 5kwietnia i 12 maja) zjawiły się w Griazowcu, a wśród
nich 79 i wspomniany rotmistrz Czapski. Z jego „Wspomnień” :”...nieliczni
oficerowie naszego sztabu, wśród których był pułkownik Berling. W obozie
Starobielskim – wspomina – znajdowało się około 2.000 szeregowych i
podoficerów, czekających na odesłanie do domu. Wkrótce , stopniowo grupami
zaczęli wyjeżdżać. Na ich miejsce każdego dnia przywożono oficerów. Życie
przebiegało według ustalonych dla obozu norm, zorganizowana była jako taka służba
medyczna, łaźnia, pralnia itd. Pokazywano również filmy.
. Przysyłano nam
gazety, można było korzystać z biblioteki. Pozwolono na ograniczoną
korespondencję z rodzinami. Nie mieliśmy pieniędzy i zaopatrywanie się w
obozowym sklepie, do którego początkowo przywożona machorkę, papierosy, słabej
jakości wodę kolońską a niekiedy masło i kiełbasę, trzeba było kupować
za pieniądze uzyskane ze sprzedaży obozowym robotnikom zegarków na rękę i
odzieży. Zaproponowali zorganizowanie polskiej armii, aby walczyć przeciw
Niemcom. Wtedy, w październiku 1940 r., Berling pierwszy postawił pytanie o
los uwięzionych, twierdząc, że w obozach w Starobielsku i Kozielsku znajdują
się wspaniałe kadry dla takiej armii. Na co Merkułow (zastępca Berii)
odpowiedział: „Nie, nie ci. My popełniliśmy z nimi wielki błąd”. Już w
czasie wojny w listopadzie 1941 r. polski poseł Kot w czasie audiencji u
Stalina postawił pytanie na temat Starobielska. „Poseł: Ani jeden z oficerów
nie przyszedł do nas z obozu w Starobielsku, zamkniętego wiosną 1940 r.
Stalin (przerywając): Sprawdzę. Jednak po oswobodzeniu wiele mogło się
zdarzyć. Jak nazywa się dowódca obrony Lwowa? Langer – jak się nie mylę?
Poseł: generał Langner. Oczywiście, generał Langner. Uwolniliśmy go w ubiegłym
roku. Przywieźliśmy go do Moskwy, rozmawialiśmy z nim, a więc zaginął on
za granicą, pewnie w Rumunii (Mołotow kiwa potwierdzająco głową)”.
Jednak ani w
Rumunii ani tym bardziej w Mandżurii, jak próbował przekonać Polaków
Stalin, nie ujawniły się resztki polskich oficerów. W kwietniu 1943 r.
nazistowskie władze okupacyjne ujawniły, że w lesie katyńskim w pobliżu
Smoleńska zostały przez nich odkryte masowe mogiły polskich oficerów. Niemcy
utworzyli komisję z udziałem Międzynarodowego Czerwonego Krzyża
(uczestniczyli w niej także przedstawiciele Polski, specjalnie przywiezieni z
Warszawy), która w końcu doszła do wniosku, że polscy oficerowie zostali
rozstrzelani przez NKWD w końcu kwietnia 1940 r.
W czerwcu 1990 r. w
gazecie „Czerwony Sztandar” już od 3 VI
UKGB USRR rozgłaszało w województwie Charkowskim: „Podczas poszukiwań
ujawniono jeszcze jedno miejsce masowego pochówku ofiar represji stalinowskich,
które według dotychczasowych dokumentów i relacji świadków, znajdowały się
w dzielnicy nr 6 w strefie leśno-parkowej. Tam pochowano powyżej 1.760
obywateli radzieckich, rozstrzelanych na mocy wyroków sądowych oraz postanowień
organów pozasądowych, a także zamordowanych poza prawem w 1940 r. polskich
wojskowych, ich ilość jest wyjaśniana”. Polska gazeta „Trybuna” z 24
czerwca 1990 r. pisała, że były szef KGB USRR generał Gałuszko, odwiedzając
polski konsulat w Kijowie, przekazał listę więzionych w obozie Starobielskim
z 4.031 nazwiskami. Do dnia dzisiejszego Prokuratura Charkowska zgromadziła 46
tomów akt, a w 6 dzielnicy leśno-parkowej, wspólnie z Polakami dokonano
symbolicznego ponownego pochowania szczątków i odsłonięto pomnik”.
Pod koniec kwietnia
1994 r. w Starobielsku praca organizacyjna polskiego konsula na Ukrainie Tomasza
Leoniuka, polskiej Rady Ochrony Miejsc Walki i Męczeństwa, ługańskiej Wspólnoty
Miłośników Języka Polskiego i Kultury „Warszawa”, ługańskiej
Administracji Państwowej, uwieńczona została nie tylko podpisaniem umowy o
uwiecznieniu pamięci polskich oficerów, ale także konkretnymi czynami.
Cztery jasne
kwietniowe dni, bez przerwy na obiad, pracowała nad ekshumacją szczątków
swoich rodaków, grupa polskich ekspertów, której przewodniczył sekretarz
generalny Rady Ochrony Miejsc Walki i Męczeństwa Andrzej Przewoźnik i doktor
Archeologii Marian Głozek. Co udało się ustalić w trakcie ekshumacji? Na
starym cmentarzu odkryto nie 33, jak przypuszczano, a 48 zwłok. Uczeni
przekonali się że to nie wszystko/ Polskie mogiły znajdowały się na samym
skraju miejskiego cmentarza, aż do nich zbliżyły się garaże i droga, jest
całkiem możliwe, że było ich więcej, i część z nich została stracona
bezpowrotnie. Niestety nie zachował się plan cmentarza, są jedynie
fragmentaryczne wspomnienia mieszkańców miasta, cała zaś praca była
prowadzona intuicyjnie.
Poszukiwacze byli
pewni, że ekshumują szczątki swoich rodaków, zmarłych ponad 50 lat temu, większość
z nich była wrzucona do mogiły w bieliźnie (była to bielizna angielska, o
czym świadczą także znalezione guziki). Prawdopodobnie wywozili ich na
cmentarz wprost z obozowego szpitala.
Na dwu zwłokach
odkryto oficerskie mundury armii polskiej. Znaleziono też portmonetkę z jednym
groszem (czysto polska cecha), dwa zardzewiałe noże, łyżkę, miskę, cztery
guziki. Wszystkie te przedmioty będą przekazane do Muzeum Katyńskiego w
Warszawie.
Profesor Roman
Mondro, kierujący katedrą medycyny sądowej Akademii Medycznej w Lublinie,
powiedział: „Zrobiliśmy to, co trzeba, ale mogło to być zrobione dużo
wcześniej. Nie było żadnego powodu aby tak zagmatwać problem w Moskwie.
Wszyscy ludzie, jakiejkolwiek narodowość, także politycy, powinni pamiętać,
że są ludźmi i postępować jak ludzie”.